niedziela, 16 listopada 2014

O kruchości kociego żywota

Dopiero po przeprowadzce do kamienicy sąsiadującej z innymi kamienicami przekonałam się, że z miłością do kotów bywa różnie a najgorzej jest, gdy w jednym budynku ktoś dokarmia koty a pozostali obmyslają jak pozbyć się tego problemu, ostatnio usłyszałam od sąsiadki, że ma ochotę je otruć. Nie wiem ile lat trwa ten konflikt, do tej pory nie zwracałam zbytnio uwagi na to, co się dzieje u sasiadów, choć ostatnio coraz częściej spotykałam koty na naszym podwórku, dwukrotne musiałam zgłaszać do straży miejskiej martwe koty  (potrącone przez samochód) leżące pod naszym płotem. A kilka dni temu Szanowny Małżonek jadąc do pracy, zastanawiał się, czemu ciągle słyszy miauczenie. Dojechał. Zaparkował i otworzył klapę...




W środku leżał taki oto maluch. Dostał porcję łososia z kantyny i w drugą stronę jechał już w koszu, pod siedzeniem. Pod domem odbyliśmy z Szanownym Małżonkiem szybką tajna naradę. Nie mówiąc za wiele dzieciom, postanowiliśmy się nim wstępnie zająć. Sąsiadki od kotów akurat tego dnia miało nie być do późnego wieczora (chcieliśmy z nią porozmawiać, bo to pewnie osobnik z jej stadka), a kotek miał niesprawną tylna łapkę, więc został zabrany do weterynarza. Okazało się, że ma 7 tygodni, jest chłopakiem a biodro uszkodził sobie już jakiś czas temu. Dostał skierowanie do ortopedy, czyli do innej lecznicy, tam dostał książeczkę zdrowia z wpisanym imieniem (Radar:) ale nic więcej nie można było zrobić, bo był za chudy. Wrócił do nas do domu na podkarmienie, po kilku dniach mieliśmy go przywieźć na kontrolę i ustalić termin operacji na biodro.
Wszystko zmierzało ku dobremu, kotek jakoś chodził na 3 łapkach, jadł, załatwiał się na żwirek i nawet zdarzało się mu mruczeć. Szukał towarzystwa, najlepiej do przytulenia. Niestety wczoraj rano już się nie obudził. Strasznie to przykre. Zdążyliśmy się już przywiązać do tego małego nieszczęśnika, zapowiadał się na wspaniałego domowego tygrysa...
Już raz przekonaliśmy się, że pustka po kocie jest trudna do zniesienia, że pomóc może tylko... kot. Zobaczymy, może po remoncie wybierzemy się do schroniska.
Chyba że znów spotkamy jakąś kocią sierotę, bo po rozmowie z panią ze sklepu zoologicznego wynika, że wielu miłośników (?) kotów dokarmia je, ewentualnie udostępnia piwnicę i na tym koniec. A problem chorób, wypadków czy kolejnych niepotrzebnych ciąż u kotek jakby dla nich nie istniał. Podobno można w urzędzie miasta wyrobić sobie dokument dla opiekuna bezdomnych kotów i za darmo wykonać u wterynarza zabieg lub otrzymać środki antykoncepcyjne dla kotek.
Idzie zima, zwróćcie, proszę, uwagę na koty - czy nie ma jakiegoś pod maską samochodu, pod samochodem, czy w krzakach nie piszczy jakaś mała kocia sierotka.

Wylewka i te sprawy

Oto kolejny etap zmagań z tarasem. Nie będę pisać o tym, co się wydarzyło przed. Nic o obrażonej żonie ("czemu nie weźmiemy fachowca?"), o upartym mężu, o 500 kg zaprawy  wniesionej na plecach (tego upartego), o samym akcie kładzenia wylewki przez (dosyć) zgrany duet - Szanownego Małżonka i Szanownego Teścia (pewnego czerwcowego wieczora - od godz. 19.00 do 22.00 + godzinka wygładzania). To był czerwiec.



Nie będę również pisać, że pod koniec sierpnia znalazł się nareszcie kafelkarz godzien położyć płytki na naszym tarasie. Nic o komentarzach kafelkarza o bylejakiej wylewce. Napiszę, że taras mamy uzbrojony porządnie, jest nie do zniszczenia. Dodam, że płytki prezentują się elegancko, a dosyć żmudny proces ich układania był na bieżąco kontrolowany przez inspektora Tygrysa.





 Zdjęcie skończonego tarasu dodam jak w końcu się zmobilizuję i zrobię. Może uda mi się powtórzyć ujęcie, choć nie obiecuję, bo odkąd temperatura na dworze znacząco się obniżyła, to chodzenie po płytkach bez kapci bywa bolesne. Biedny kot przesiaduje na wycieraczce albo parapecie. Staram się rozkładać chodniczek, ale jak zapomnę go schować na noc, to robi się mokry i znów zimno pod łapami. 
Poniżej zdjęcie płytki w zbliżeniu



 http://stargres.pl/pl/oferta/oferta_standard/plytki_podlogowe/plytki_31x62/siena_31x62_15_5x62/


Są to płytki firmy Stargres, kolor Siena beige, 4. klasa ścieralności, dostępne są w 2 rozmiarach - 15,5x62 cm i 31x62 cm, ale na mały taras woleliśmy mniejsze, poza tym bardziej przypominają deski.Jeśli wierzyć producentowi to nadają się do układania na ścianach i podłogach zarówno na zewnątrz (mrozoodporne), jak i wewnątrz.
Tym razem nie wiedziałm nic o tych płytkach, nic oprócz tego, że potrzebujemy ich natychmiast, zrobiliśmy sobie wycieczkę do kilku marketów budowlanych i w końcu wróciliśmy do OBI. Szybko sprawdziliśmy na telefonowym google'u, co to za firma i od razu wyświetlił się wątek odradzająco-zniechęcający na forum murator.pl. Opinie forowiczów potwierdził sam sprzedawca - przyznał, że niektóre płytki są krzywe i ciężko się je układa. Wbrew rozsądkowi kupiliśmy je, bo naprawdę nam się podobały, ich cena również (ok. 50 zł za metr2). Według mnie wyglądają ładnie, nawet dosyć dobrze imitują drewno - przypominają mi lekko spłowiałe deski. Tylko mam nadzieję, że w zimie nic się z nimi nie stanie. Wrócę do tematu jak śniegi stopnieją.

sobota, 15 listopada 2014

Adaptacja - odgruzowywanie strychu

Zbliża się koniec roku a wraz  z nim termin podpisania aktu notarialnego naszego mieszkania powiększonego o nowy pokój. Najpierw jednak musimy spełnić podstawowy warunek - stworzyć spójną przestrzeń mieszkalną a nie mieszkanie z dodatkową graciarnią. Nie jest łatwo, dekarze nie mają wolnych terminów, hydraulicy chyba nadal zagranicą, architekt ciągle zajęty innymi projektami (a nasz chyba w szufladzie), firma, która remontowała nasz dach rozpadła się. A poza tym po castingu na wykonawców Szanowny Małżonek doszedł do wniosku, że w sumie to nawet odpręża się przy pracach budowlanych, więc wespół z moim Szanownym Teściem zajęli się odgruzowywaniem antresoli i wnęk. Na początku trochę pomagałam, ale to jednak niewdzięczna praca dla dam, więc panowie (ku mojemu przerażeniu) zamontowali o takie coś





Podobny bloczek jest na górze, jedna osoba ładuje śmieci, spuszcza na lince, przenosi przez mieszkanie, otwiera okno i posyła wiadro do drugiej osoby stojącej na dole przy kontenerze.
Niby antresola nie jest duża, ale jeśli chcemy docieplić dach i położyć nowe deski na podłodze (w końcu to nasz sufit), to trzeba oczyścić teren.





Przy okazji panowie zaczęli robić wyłaz dla kominiarza, również było co sprzątać (tu uczciwie pomagałam). Poniżej widok z góry, "pod spodem" jest klatka schodowa , a dokładniej - podest przed naszymi drzwiami do mieszkania.








Zdjęcie wyłazu z zamontowanymi drzwiczkami w kolejnym odcinku. A poniżej widok od dołu po wstępnym cięciu i piłowaniu




piątek, 14 listopada 2014

Podłoga na tarasie - dylematów ciąg dalszy

Wszyscy specjaliści wyceniali nam usługę położenia desek bezpośrednio na papie, bo jeśli doliczyć jeszcze do grubości desek, legarów grubość wylewki, to poziom podłogi byłby wyższy niż próg drzwi balkonowych. Szanowny Małżonek jednak znów miał wątpliwości, bo powinien być spadek, żeby woda mogła spływać a do tego najlepiej wykonać wylewkę. Kolejna runda telefoniczna po fachowcach z prośbą o wycenę, niestety okazało się, że pan T. kładzie tylko podłogi i nie ma ekipy do grubszych robót. Pozostali życzyli sobie ok. 500 zł na co Szanowny Małżonek zareagował dośc nerwowo i postanowił rozpocząć działania na własną rękę. Poniżej wstępna faza zbrojenia.




Skoro udało się dojść do konsensusu i ustalić, że podłoga na tarasie będzie z drewna, to pozostało tylko wybrać konkretny gatunek. Przyznaję, że podstawowym kryterium była cena, więc Szanowny Małżonek optował za sosną, ja za egzotycznym bangkirai lub modrzewiem syberyjskim. W międzyczasie doszła czwarta opcja - bambus. Szanowny Małżonek zbierał opinie wśród znajomych, ja tradycyjnie poprosiłam o pomoc wujka Google'a. W końcu skreśliliśmy wszystkie materiały spoza naszej strefy klimatycznej, niby drewno egzotyczne oraz bambus są wytrzymałe i odporne na działanie wody, ale na polskim tarasie, przy polskich porach roku i polskiej wilgotności woleliśmy nie eksperymentować. Pozostało nam zdecydować - poczciwa sosna (tania - najwyżej wymienimy za kilka lat; nasza - europejska; kolega ma i nic się nie dzieje - wg SzM) lub modrzew syberyjski (ładny i nie taki egzotyczny - wg mnie). Pozwolę sobie nie rozstrzygać, który z tych 2 gatunków drewna lepszy, bo z małą pomocą pana kafelkarza doszliśmy do wniosku, że powinniśmy  położyć... płytki. Bingo! Skoro płytki, to oczywiście drewnopodobne :)

Wiem, deski są piękne, stylowe, naturalne, zawsze przyjemnie się po nich stąpa bosą stopą, z kolei płytki pękają, odchodzą, w zimie są lodowate a w lecie bardzo się nagrzewają. Zgadzam się, ale jeśli w rodzinie jest co najmniej dwójka dosyć beztroskich dzieci (=okruszki bułek i ciastek, wylane kefirki i soczki, zgubione buciki Barbie i części od autek), to jednak wolę płytki, bo w płytkach nie ma szpar, płytki czyści się zmiotką i mopem. Poza tym już widziałam oczyma wyobraźni te kolonie szczypawic i "czołgów" pod deskami, brrrrr.

piątek, 31 października 2014

Podłoga na tarasie - dylematy - kompozyt

Chyba jeszcze nie opowiadałam jak zakończył się żmudny proces decyzyjny w sprawie naszego tarasu, niby tylko 5 m2 a ile nas to kosztowało (w sensie niematerialnym przede wsystkim). Jak wiadomo pory roku lubia zaskakiwać, nas w tym roku zaskoczyło lato - jakoś tak niezręcznie się zrobiło, bo słońce, wakacje, lody w zamrażarce a na taras wstęp niewskazany, bo nie ma podłogi. Na papie niezbyt przyjemnie się wypoczywa. Niby już wczesną wiosną zaczęliśmy się zastanawiać, z czego zamówić podłogę na taras, czekał nas wydatek między 1200 zł  (kompozyt, sosna syberyjska) a 3000 zł (bangkirai). Szanowny Małżonek nalegał na drewno, ale ja, chcąc uniknąc zabawy z olejowaniem 2 razy w roku, zaczęłam nalegać na kompozyt. Rozmawiałąm z kilkoma fachowcami i przedstawicielem handlowym (wszyscy znalezieni na oferia.pl) i dowiedziałam się, że wynalzek ten nie ma żadnych wad, co prawda to nowość na rynku, ale jest NAJLEPSZY. Koniec męczarni z drewnianymi podłogami, teraz cała Polska układa kompozyt (wszyscy deweloperzy, proszę pani), bo wygląda i pachnie (?) jak drewno, nie trzeba go malować ani olejować, nie wchłania wody, nie ma drzazg, łatwo się czyści (mopem), jest tani. Gdyby ktoś nie do końca był przekonany to powinien zapytać swojego wewnętrznego ekologa, bo podobno produkt jest w 100% odzyskiwalny, ekologiczny. Z tego, co zrozumiałam chodzi o to, że jego produkcja nie wymaga niszczenia lasów deszczowych. A co do odzyskiwalności? nie wiem, nie jestem pewna, czy PVC nawet w połączeniu z trocinami można palić w piecu albo wyrzucić i być spokojnym, że rozłoży się błyskawicznie i zniknie bez śladu. Właśnie, nie wspomniałam o składzie - deska kompozytowa powstaje z połączenia trocin i tworzywa sztucznego, co w mowie poetyckiej producentów brzmi mniej więcej tak: "W celu przerobienia drewna o niskiej wartości użytecznej na produkt wysokiej klasy, półprodukty połączone są ze sobą termoplastyczną żywicą". Poniżej rysunek poglądowy (ze strony tego samego producenta) oraz zdjęcia.


http://www.ecoteak.pl/oferta/tarasy-pomosty/


http://www.parkietwawa.pl/nasza-oferta/tarasy/


http://www.drewniany-taras.pl/deska-tarasowa-kompozytowa-lubuskie.htm



Szanowny Małżonek miał od początku wątpliwości, czy podłoga z kompozytu na pewno będzie pachnieć jak drewno - na tarasie od strony południowej, w najgorętsze dni lata. W końcu to plastik, nie drewno. Przyjechał pan T., który cyklinował nasz parkiet, powiedział, że jego firma także układa podłogi z kompozytu, ale to jednak jest... plastik. Nie ma to jak drewno, najlepiej egzotyczne. Czyli wszystko jasne!

czwartek, 11 września 2014

Mirabelkami wrzesień się zaczyna



Wrzesień, może to właśnie ten miesiąc, w którym uda się trochę częściej tu pojawiać. Zaraz, zaraz. Wrzesień? czyli początek roku przedszkolnego, podwójny (tak - na Młodego też nadszedł czas), rowery, spacery, nowy pies u dziadków (=spacery), kasztany, wrzosy, kolorowe papryki, grubaśne dynie, dojrzałe maliny i  śliwki oraz... permanentny remont. Wracamy na ziemię. Nie będzie lekko. 
Znajoma stwierdziła ostatnio, że czynności okołokulinarne ją uspokajają, więc, korzystając ze sprzyjającej pory roku, postanowiłam spróbować tej terapii. Zaczęło się od mirabelek. Do tej pory traktowałam je jak przydrożne "niewiadomoco" - ni to drzewa, ni krzaki, owoce poniewierają się na chodnikach, gniją. Jednak w tym roku zwróciłam uwagę na drzewko uparcie rosnące za płotem u teściów i skończyło się to lawiną śliwek w naszej małej kuchni. Nie będę podawać przepisów, są dostepne na co najmniej kilku z zyliona blogów kulinarnych i na opakowaniach cukru żelującego. Powiem tylko, że najbardziej smakują mi konfitury mirabelkowe - wrzuca się SAME śliwki i gotuje (mieszając) kilka godzin przez 2 dni. W internetach piszą, że mirabelki to zapomniany rarytas i ludzie rozpaczliwie szukają ich na straganach (na darmo) a zazwyczaj zbierają w parku. A potem siedzą po nocach i drylują ;)






Po mirabelkach były jeszcze pomidory, papryka, ogórki, maliny - przerobione i powkładane do słoików w różnych kombinacjach. Pierwszy raz na taką skalę. Jeśli nie wytrzymają do wiosny, to się zastrzelę i wrócę do mrożenia. Tylko gdybym miała większą zamrażarkę... "Gdybyśmy mieszkali na wsi" - odpowiada zazwyczaj Szanowny Małżonek. Na razie kurczowo trzymam się miasta. W mieście też czasem można się poczuć jak na wsi, ale o tym innym razem.
Póki co nerwowo spoglądam za okno, czy nie pada. Jutro ma przyjść pan ...ski (strasznie niewyraźnie się przedstawia przez telefon:) i zająć się naszym tarasem. To rano, wieczorem z kolei ma przyjechać architekt i zrobić odkrywki na ścianie w pokoju gościnnym, żeby było wiadomo, czy mój zamiar wyburzenia jej jest sensowny. I tak wiem, że jest ;)


środa, 18 czerwca 2014

Stołek IKEA Marius poszukiwany

Nie przypuszczałam, że tak polubię kuchnię urządzoną na biało, prawie biało. Tak sobie czasem siedzimy przy naszym eleganckim stoliku i podziwiamy :)




Oczywiście przemycam stopniowo jakieś kolorowe dodatki, ale staram się nie wychodzić poza wachlarz szaro-beżowo-turkusowo-zielony. A najbardziej lubię turkus, jest taki orzeźwiający. Niestety turkusowy kot został przez Szanownego Małżonka wyeksmitowany z blatu na szafkę wiszącą, obok podobnie poważanych ozdób.




Na szczęście stołki mogą zostać. Na początku kupiliśmy tylko dwa, bo nie było stołu, Młody jadł w wysokim krzesełku (też IKEA) a reszta sobie jakoś radziła. Dwa tygodnie temu dokupiłam trzeci stołek a przedwczoraj pojechałam po czwarty i ku mojemu zdziwieniu okazało się, że już ich nie ma, zostały tylko czarne, białe i czerwone, bleee. Nie ma ich na allegro, na olx ani na regionalnym portalu ogłoszeniowym. Zapytałam obsługę sklepu za pośrednictwem facebooka (co za czasy!) i odpisano mi, że stołków nie ma i nie będzie, pozdrawiają.

W związku z tym prosimy o przysługę, jeśli ktoś gdzieś spotka ikeowski stołek Marius w kolorze ciemnoturkusowym, to proszę o cynk. Może być nawet używany. To poważna sprawa, jeszcze trochę a sprowadzimy go zza granicy ;)

Przy okazji kilka słów o Mariusach - nie jest to szczytowe osiągnięcie designu, ale kupliśmy je ze względu na możliwość ustawiania jednego na drugim i ze względu na kolor, cena też przyjemna - ok. 18 zł. Jeśli jednak ktoś może pozwolić sobie na porządny stół i krzesła w kuchni/jadalni, to nie namawiam na Mariusy. Już podczas składania rozbawiła mnie naklejka umieszczona pod siedziskiem - zakaz stawania na Mariusie, siadać można jeśli waży się mniej niż 100 kg. Rzeczywiście są niestabilne i chybotliwe nawet dla osobnika ważącego 12 kilo. Poza tym plastik, z którego wykonane jest siedzisko (nogi są metalowe) jest dosyć mękki i widać odgniecenia w miejscach, gdzie pod spodem przykręcone są nogi.


Długi weekend w branży

Zbliża się kolejny długi weekend, okazuje się, że dla niektórych rozpoczyna się nieco wcześniej. Jeszcze w zeszłym tygodniu rozmawiałam z fachowcami i ekspertami, część deklarowała, że do Bożego Ciała się zdąży...
Dziś jest wtorek (jak wiadomo święto przypada w czwartek), a ja od wczoraj nie mogę dodzwonić się do pana, który będzie kładł nam płytki na tarasie (miał być wczoraj, nie dotarł). 
Kolejny wielki nieosiągalny to szef firmy, która remontowała nam dach, od stycznia jego kolega przygotowywał wycenę montażu wyłazu (ze składaną drabinką) z klatki schodowej, gdy przestał odbierać telefony i reagować na wszelkie próby kontaktu, zaczęłam męczyć szefa. Udało mu się 2 tygodnie temu podjechać do nas i wycenić usługę. W czwartek zapewniał, że przyśle ludzi po niedzieli i na pewno zdążymy. Dziś nie odbierał telefonu.
 Pan architekt, który miał w tym tygodniu dać mi odpowiedź, czy potrzebujemy ekspertyzy strażaka ma wyłączony telefon. 
Pani architekt, która miałą miesiąc temu przesłać wycenę projektu zdziwiła się, że jej mail nie doszedł. Nie pamiętała, jaką kwotę nam wyliczyła i poprosiła o kontakt po niedzieli, bo "wyjechałam już na weekend".
Jutro zamierzam podzwonić po biurach nieruchomości (szukamy działki nad jeziorem), mam nadzieję, że uda mi się kogoś zastać.

niedziela, 6 kwietnia 2014

Wiosennienie

Zajaśniało, zapachniało, wiosna, wiosna, wiosna... Oficjalne powitania już za nami, ale przyznam, że z pewną taką nieśmiałością przyglądam się przyrodzie. Niby w marcu jak w garncu, kwiecień plecień itd., ale i tak co roku wiosna zaskakuje. Temperatury wahają się od -1 do 17 stopni C, wiatr albo urywa głowy, albo ledwo ledwo dmucha, po drodze zdarzyła się też 15-minutowa burza z oberwaniem chmury (akurat wracałam do domu - biegieeem). Na każdym kroku widać, że naród pragnie wiosny -  sąsiedzi, wprawiając mnie w zakłopotanie, pograbili ogródki, poprzycinali gałęzie, wszystko elegancko popakowali w worki na odpady zielone, zmienili dekoracje na balkonach.

Po czym jeszcze można poznać, że wiosna? Podczas codziennych spacerów mój syn radośnie truchtając po chodniku przed każdym zamiarem wejścia na trawnik zatrzymuje się i wypowiada swoje sakramentalne "są tu kupy"? Niestety zazwyczaj odpowiadam, że owszem.
A skoro otarłam się o tematy ogrodnicze, podzielę się dzisiejszym odkryciem. Podczas przeglądania allegro zauważyłam na stronie głównej takie zieloniutkie cudo


http://www.e-zakupy.org/45-aerator-sandalowy.html


Fachowo nazywa się to aerator sandałowy, kosztuje od 15 do 25 zł, o pozostałe sprawy proszę pytać wujka Google'a. Czas zamienić narty i łyżwy na aeratory sandałowe!

Oczywiście w mieszkaniu także się nieco zazieleniło, po stole kica zielone,



wazony mają w końcu zajęcie. A podniebienia szukają alternatywy dla ciężkich trunków ;)


czwartek, 20 lutego 2014

Nudnawy wpis bez tytułu

Jak może wyglądać poniedziałkowe spotkanie z dekarzami po dwóch dniach atrakcji z przeciekającym dachem. Dzień zaczął się deszczowo, minęła 9., panów nie było, zadzwonił sąsiad, że z naszego balkonu zalewa sąsiadkę. Telefon do pana C., który zdziwił się, że póki mieliśmy stary dach, to był spokój, a ledwo nam położyli nowy - nagle są problemy. Oczywiście, obiecał przysłać kogoś, bo ekipa na innej budowie - umówili się z klientem na łacenie dachu, więc 2 dni tam zabawią i potem wrócą do nas, żeby wszystko podokańczać. Ktoś przyjechał, godzinę postukał na dachu, pozaklejał dokładniej dziury w membranie i w drogę - na drugą budowę. Ok. 16., po drodze do domu jeszcze do nas zajechali, podumaliśmy nad tarasem i sufitem sąsiadki, ciężko było stwierdzić, którędy ją zalało, bo na całej podłodze położona była nowa papa. W końcu ustaliliśmy, że trzeba dołożyć więcej papy, żeby utworzył się spadek i nie powstawały kolejne kałuże.
A co do wspomnianych w poprzednim wpisie zastrzeżeń - moja wymiana uwag z dekarzem wyglądała mniej więcej tak:

- ja - w membranie są dziury, chyba od piłowania łat na dachu
- dekarz - od palnika (do zgrzewania papy - dop. mój)

- ja - po maszcie antenowym została dziura, lała się woda, można było to chociaż kawałkiem folii zapchać
- dekarz - no miałem to zrobić, ale...

- na poddaszu skropliła się masa wody z niewyprowadzonych rur od kanalizacji, wcześniej panom o tym mówiliśmy
- dekarz - no tak, ale kominki wentylacyjne zakłada się dopiero przy kładzeniu dachówki.

A co miał do powiedzenia pan C.? są takie a nie inne warunki atmosferyczne, w lecie ta woda by sobie swobodnie wyparowała, a w zimie wiadomo - mróz, potem odwilż.... Zabrzmiało prawie jak "sorry, taki mamy klimat". Kompletnie mnie to nie przekonuje, to są tzw. głodne kawałki, które często serwuje się kobietom przy okazji remontu czy budowy. 
Mokra wełna, membrana i krokwie? nic im nie będzie, wyschną i można kłaść płyty k-g. Zdaję sobie sprawę, że przy remoncie dachu mogą się wydarzać mniejsze lub większe katastrofy, jeśli akurat przechodziłoby tornado albo 2 dni padał śnieg - nie ma sprawy. Tu jednak ewidentnie komuś się nie chciało. A wystarczyło tylko postepować w miarę logicznie - jak zrobiły się dziury - załatać od razu, jak woda na membranie - wymyślić coś z rurami od kanalizacji albo chociaż uchylać okna. Ktoś mógł (nie mówię, że pan C., ale chociaż najstarszy stażem dekarz) pod koniec dnia przejść się, rzucić okiem, czy wszystko w porządku, czy przez noc/weekend nic się nie rozleci, nie spadnie, nie zgubi. A tu po prostu ok. 8. przyjeżdża ekipa robi, co ma do zrobienia, wybija 16 - znikają wszyscy, na tarasie, parapetach, daszkach zostają narzędzia, gwoździe, poziomice itp. Osoba nadzorująca (pan C.) pojawia się średnio raz w tygodniu, ale na antresoli był może ze 2 razy, szef firmy był tutaj tylko raz.
Jutro ma być odbiór. Spodziewam się jednak pewnych nieprzyjemności. Zobaczymy.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wspomnienia z remontu

Remont, remont i po remoncie, bite 3 miesiące a ile emocji, zwrotów akcji. Teren budowy oczyszczony i opustoszały, ale jeszcze nie było odbioru, więc ekipa serialu "R jak remont" powróci. Obawiam się, że ostatni odcinek może być ciężki w odbiorze...
To dobry moment na rozpoczęcie cyklu wspomnień, nie udało mi się na bieżąco relacjonować przebiegu wydarzeń a szkoda byłoby nie podzielić się wrażeniami z Czytelnikami.

Dwa tygodnie temu nareszcie mróz odpuścił, słońce świeciło po wiosennemu, więc poszłam z Młodą poszukać prezentu urodzinowego dla koleżanki. I podczas beztroskiego przebierania w dziale z materiałami do prac ręcznych (empik, polecam zwłaszcza przeróżne podobrazia w zestawach z farbkami dla małoletnich artystów), zadzwonił Szanowny Małżonek z krótkim konkretnym przekazem. Zalało nas.
Podczas naszej nieobecności Młodego spotkał zaszczyt i pozwolono mu rozłożyć na stole klocki lego i nie zdążył się biedak pobawić, bo okazało się, że... z lampy kapie woda, prosto na małą główkę. Najpierw SZM sam działał na antresoli i na dachu (kobiety potrzebują trochę czasu, aby zakończyć chodzenie po sklepach). I co się okazało? Na łączeniu głównego dachu z dachem lukarny zrobiła się "rynna" (nie ma spadku) a do tego membrana w tym zagłębieniu została przedziurawiona w kilku miejscach.







Podczas odwilży spływająca z dachu woda wciekła do środka i zalała nasz pokój gościnny (w tym instalację elektryczną). W niedzielę mieliśmy powtórkę z rozrywki. Znaleźliśmy na strychu taśmę dekarską i pozaklejaliśmy z grubsza dziury. Tak wygląda woda spływająca po kablu i żarówce





A tak wygląda sufit po zalaniu. Zapomniałam zrobić zdjęcia miski, która stała poniżej przez 2 dni.





Kontynuując ten śliski i mokry temat, dodam, że na antresoli były dwie otwarte rury od kanalizacji, które prawie do samego końca robót
nie zostały wyprowadzona na dach a cały czas "ziała" z nich wilgoć. Zgłaszaliśmy problem dekarzom, ale zbagatelizowali sprawę. Podczas mrozów cała ta woda skroplona na membranie i pod wełną mineralną zamarzła a jak zaczęła się odwilż... Wiadomo - konstrukcja i wełna mineralna mokre, pleśń na krokwiach i słupach.

Tam gdzie nie było problemów z rurami ani dziurami w membranie trafiliśmy na inne ciekawostki, np.  po zdemontowanym maszcie antenowym (przechodzącym przez szczyt dachu) została niezabezpieczona dziura, było widać niebo a deszcz mógł swobodnie sączyć się do środka. 

Opowieść o poniedziałkowej mobilizacji, rozmowach z fachowcami i wnioskach zostawię na następny raz.






środa, 12 lutego 2014

Wymiana czajnika - kolejne podejście

Musiałam pożegnać się ze ślicznym zielonym czajnikiem (Russell Hobbs Jungle Green), bo zaczął rdzewieć od środka a na dziubku pojawiły się plamy i przebarwienia, chyba od... wody. Wytrzymał niecałe 10 miesięcy. Możliwe że zawinił niewłaściwy sposób mocowania dziubka albo po prostu stal była za mało nierdzewna. Nie wiem czemu, ale nie udało mi się uchwycić na żadnym zdjęciu tych rdzewiejących miejsc (próbowałam wielokrotnie), więc "narysowałam" strzalki, żeby Czytelnicy mogli je sobie wyobrazić ;)




Kupowałam go w sklepie internetowym oleole.pl i gdy zgłosiłam reklamację (mailowo), odpowiedziano błyskawicznie: "jeżeli urządzenie wykazuje niesprawność proszę o jego przesłanie na poniższy adres [...]. Do przesyłki proszę załączyć dowód zakupu oraz opis usterki z oczekiwaniem, co do reklamacji.". Zaczęło się nerwowe szukanie opakowania i dowodu zakupu, jednak po oryginalnym kartonie nie było już śladu, więc znalazłam inny, zapakowałam wszystkie części, przykryłam kopertą z wymaganymi dokumentami i wysłałam. W przeciągu tygodnia otrzymałam zwrot pieniędzy za sam czajnik, a powinnam domagać się jeszcze zwrotu kosztów wysyłki, ale... zgubiłam dowód nadania. Wyjęłam go z portfela, żeby zrobić zdjęcie i przepadł.

Warto wiedzieć, że istnieją przepisy regulujące kłopotliwe sprawy związne z e-zakupami, oryginalny, surowy tekst ustawy  z dnia 27 lipca 2002 r.
o szczególnych warunkach sprzedaży konsumenckiej do przeczytania/pobrania na stronie http://www.uokik.gov.pl/.

Dla niecierpliwych i będących w ciągłym pośpiechu są fora internetowe i serwisy typu money.pl. Wybrałam lekturę ustawy i anonimowych internetowych specjalistów i jestem już lepiej zorientowana
- nie potrzeba oryginalnego opakowania, ale należy dobrać takie zastępcze opakowanie, żeby odsyłany sprzęt nie został uszkodzony
- dowód zakupu to nie tylko faktura VAT, ale też wyciąg z konta bankowego (tylko gorzej, gdy kupowało się kilka artykułów).

W oczekiwaniu na rozpatrzenie reklamacji zaczęłam rozglądać się za nowym czajnikiem a wodę na herbatę grzaliśmy w garnku. Zdjęcie poniżej przedstawia wymarzone wnętrze mojego nowego czajnika (Bosch TWK 1201N) - gładka stalowa powierzchnia bez żadnych zakamarków i rurek,

http://archiwum.allegro.pl/oferta/czajnik-bosch-twk1201n-stal-nowy-promocja-i2675134038.html

 Są tylko dwa małe problemy - z wierzchu czajnik wygąda nieciekawie - jak sokowirówka,

 

 http://czajniki.net.pl/galeria/?czajnik-bosch-twk1201n-stal-szlachetna-nowy-cichy

no i już prawie nigdzie nie można go dostać. To właściwie został tylko jeden problem :)
 Na pewno nowy czajnik miał być wykonany ze stali, tylko pomyślałam sobie, że w celu uniknięcia problemów z rdzewieniem, powinnam znależć model bez doczepianego dziubka, tylko jakby "odlany" od razu z dziubkiem. I jeszcze sprawa włącznika - nigdy więcej takiego dyndającego  ustrojstwa pod rączką. Znalazłam (Kenwood SJM510), obejrzałam, poczytałam, zarezerwowałam kilka innnych potrzebnych artykułów do domu i kiedy w końcu chciałam złożyć zamówienie, skończyła się promocja i czajnik znów kosztował ponad 200 zł. Żałuję, ale włączyła mi się blokada, za drogo.

ii

 

 http://www.oleole.pl/czajniki/kenwood-sjm510.bhtml?from=ceneo&p=197.99&cr=0

Trzeba było zgodzić się na kompromis i ostatecznie zamówiłam model Bosch TWK7801, długo nie mogłam odżałować tego Kenwooda, ale na pocieszenie pomyślałam o zaletach nowego. Dobra sprawdzona firma, materiał - stal nierdzewna, co prawda z doczepionym dziubkiem, ale przecież... dobra sprawdzona firma ;) Poza tym
- jeden rodzaj matowej stali, bez karoserii (nic nie odpryśnie)
- cena, 100 złotych z groszami
- włącznik nadal umieszczony pod rączką, ale lepiej zamontowany i  w celu zagotowania naciska się go w dół, czyli nie ma ryzyka, że zahaczymy nim o coś na blacie i włączymy/ułamiemy, podczas grzania wody włącznik świeci się na niebiesko. Tak wygląda na stronie sklepu internetowego

 

jjjjhttp://www.electro.pl/Czajnik_BOSCH_TWK_7801-722272.html?utm_source=ceneo&utm_medium=cpc&utm_campaign=2014-01&utm_content=721036

 

A tak w naszej kuchni.



Mamy go już chyba z 3 miesiące i złego słowa (prawie) nie mogę powiedzieć, jest solidnie wykonany, dobrze się go czyści i odkamienia, wygląda przyzwoicie, może niespecjalnie zdobi, ale wg mnie do brzydkich nie należy. Ma tylko jedną wadę - hałasuje jak odrzutowiec. Podczas gotowania wody przestaję słyszeć, co mówią w radiu, a w sąsiednich pokojach wszyscy  wiedzą, że donna mamma zamierza napić się herbaty.

 

piątek, 17 stycznia 2014

Okna i taras - ciąg dalszy opowieści

Wczorajszy dzień rozpoczął się od porannej narady z dekarzami, Szanowny Małżonek z miarką w ręce sugerował, że prawdopodobnie nie będzie problemu z otwieraniem okien. Postanowiliśmy, że poczekamy, co powie kierownik. Panowie się rozeszli. Przyjechał pan C. i oczekiwany kierownik, który stwierdził, że można śmiało ciąć słupy i belki. Zatem podjęliśmy z SzM odważną decyzję, że okna wstawiamy a przeszkody usuniemy kiedy indziej. Nie chcę myśleć, co by było, gdyby okna nie dały się jednak otwierać a konserwator/inspektor/architekt nie wyraził zgody na ingerowanie w konstrukcję dachu. Na szczęście okna działają bez zarzutu, mimo belek i słupów, tak po prostu - można zrobić cały obrót skrzydła, można wychylić się do połowy i podziwiać miejskie widoczki. Na razie wygląda to tak, jeszcze bez wełny i płyt k-g.






W sumie okazało się, że całe zamieszanie było niepotrzebne, ale cieszę się, że dekarze najpierw myślą, potem robią, a nie na odwrót. Przy okazji poznałam kolejne interesujące słowo - jętka :)
A tak w ogóle to wczoraj był chyba najgłośniejszy dzień od początku remontu - panowie skuwali wylewkę na naszym tarasie poręcznym młotem pneumatycznym,


a na dachu pobrzmiewała piła spalinowa - czułam jak podłoga w mieszkaniu wibruje. Kot niepocieszony zakazem wychodzenia na balkon... przesiedział pół dnia na szafce przy drzwiach balkonowych, przyglądając się. Młody również zgodnie ze swoim rozkładem jazdy - ok. 12. stwierdził, że idzie spać. Widocznie tylko ja jestem mało odporna na hałas.

 W sprawie tarasu zdaliśmy się na sugestię ekipy, żeby po skuciu podłogi i zerwaniu starej papy, wszystko przykryć podwójną warstwą nowej papy i tak zostawić do wiosny. Panowie radzą też, żeby położyć panele drewniane lub drewnopodobne zamiast płytek (popękają). Muszę zgłębić temat na przedwiośniu. Sprawa z tarasem wypłynęła nagle, podczas obróbek blacharskich,  bo okazało się, że bez porządnych opierzeń (też sympatyczne słowo) na brzegach, nadal będzie zalewać sąsiadkę. A do nowych opierzeń podobno dobrze mieć nową podłogę na tarasie.

A teraz, niczym Karol Strasburger, dodam od siebie akcent humorystyczny. Szanowny Małżonek zna moją niechęć do wąsatych rubasznych hydraulików, mechaników i budowlańców zazwyczaj mówiących do żon swoich klientów "szefowo" albo "kierowniczko" i wyręcza mnie w rozmowach z nimi. Oczywiście jeśli fachowcy mają "normalnego" szefa, to nie ma problemu, dobrze rozmawiało mi się np. z szefem firmy parkieciarskiej, a podczas tego remontu ustalamy wszystko z panem C., co mi akurat odpowiada, no może czasem jest trochę nerwowo, ale zazwyczaj pełna kulturka i w ogóle. Jednak zdarza się, że  Szanowny Małżonek każe mi coś ustalić, przekazać, przypilnować i muszę porozmawiać z fachowcem. Do tej pory miałam zachomikowane 2 anegdotki:

- pan od gładzi i malowania (jeszcze w starym mieszkaniu) przebierał się po pracy, a ja przez przypadek weszłam do pokoju i na moje "przepraszam" usłyszałam "niech się pani nie boi, diabła pani nie zobaczy"

- pan od pierwszego remontu w tym mieszkaniu stwierdził podczas rozmowy "wiem, jak to jest, sam mieszkam w takiej starej budzie". 

W sumie "nasi" dekarze wydają się w porządku, można z nimi normalnie porozmawiać, nie przewracają oczami jak zapytam, co to jest kalenica, nie mówią do mnie jak do blondynki, najczęściej rozmawiam z dwoma "panami od okien", ten starszy lubi sobie (jednak) pożartować:

ja - tylko zależy nam, żeby to okno było jak najwyżej od podłogi, żeby nie było nic widać
on - to trzeba być ubranym, to nie będzie nic widać
ja - ale chodzi np. o bałagan
on - jaaasne (śmiech), no teraz rozumiem.

czwartek, 16 stycznia 2014

O pewnym problemie z oknami obrotowymi

Kolejny dzień tygodnia, kolejny dzień remontu, wszyscy na stanowiskach, dziś miałam kilka spraw do załatwienia poza domem, ok. 13. wracałam sobie niespiesznie, spoglądając na ludzi, którym wciąż chce się robić pamiątkowe zdjęcia w naszym mieście. Zadzwoniłam do pana C. potwierdzić, że chcemy przy okazji naprawić podłogę na tarasie. Odpowiedział, że w takim razie da "zielone światełko"  ekipie na rozpoczęcie prac. Wspomniał również, że panowie mają jakiś kłopot z wstawieniem okien połaciowych, więc kazał im się wstrzymać i poczekać na nas. Udałam się do domu chodem Roberta Korzeniowskiego, znalazłam jednego z pracowników i zapytałam, co nie tak z oknami. Przyszedł drugi i okazało się, że stoją z robotą, bo pan C. nic im nie powiedział w sprawie tarasu a z oknami to grubsza sprawa. Okna przeleżały miesiąc u nas w kotłowni i dziś okazało się przy pierwszych przymiarkach, że... nie będą się swobodnie otwierać. Na środku antresoli są słupy podtrzymujące strop, od nich odchodzą jeszcze takie skośne belki - nie wiem, czy dobrze to widać na zdjęciu poniżej. Okna (3 sztuki) mają być zamontowane po prawej stronie. Na początku, czyli w okolicach września chcieliśmy okna połaciowe uchylne, ale pan C. wycenił nam obrotowe, więc machnęlismy ręką, firma (Fakro) nam odpowiadała i cena również była do przyjęcia.




Własnie o te belki będą uderzać skrzydła okien przy wykonywaniu "obrotu". Panowie przedstawili 3 rozwiązania: wstawić mniejsze okna, wstawić okna otwierane uchylnie (ale to o wiele droższa impreza) albo... wyciąć niewygodne belki i słupy a zamiast nich wstawić inne zabezpieczenie - kleszcze. Zatem jutro z rana spotykamy się na naradzie z kierownikiem budowy, panem C. i pewnie z inspektorem. Wątpię, czy dostaniemy "zielone światełko" na wycinkę, okaże się jutro a ja przy okazji utrwalę sobie stosowne terminy - wymian, kleszcze, kalenica itd. :) Dobrej nocy i proszę trzymać kciuki.

wtorek, 14 stycznia 2014

Remont dachu - półmetek

Już po noworocznych fajerwerkach, butelki po szampanie wyrzucone do kubłów na odpady sortowane  - nastał styczeń nasz powszedni - szaroburo, zimno, mokro. Na szczęście zima póki co jest wyrozumiała i od pamiętnego weekendu mikołajkowego mieliśmy wiosnę, dopiero kilka dni temu spadło trochę śniegu i chwycił mróz. Jeśli chodzi o nasz nieustający remont - mamy już nową dachówkę od północnej strony, no nie mogę się napatrzeć! (zdjęcia wkrotce). To już prawie 2 miesiące odkąd panowie rozstawili rusztowania, było trochę przygód po drodze, ale w sumie teraz wszystko sprawnie posuwa się do przodu - od południowej strony jest już membrana, łaty, konrtłaty i część obróbek blacharskich. Poza tym zapanował dziwny spokój, od jakiegoś czasu nie ma tarć, skarg, nieprozumień, ale jak sobie przypomnę te emocje...
Nigdy nie byłam w takim stopniu zaanagażowana w żaden remont, a do niedawna myślałam, że wymiana kaloryfera i kilku rur we własnym mieszkaniu to stres. Przekonałam się, że poprzednie remonty to było nic, teraz dopiero się stresowałam, bo to ja sprowadziłam tę firmę i bałam się, że ktoś ze wspólnoty może mieć do mnie pretensje. Poza tym razem z sąsiadem, który przy okazji pełni funkcję inspektora budowlanego, mamy podejmować decyzje w rozmaitych sprawach, które pojawiaja się w tzw. międzyczasie. Czyli najpierw ja i sąsiad musimy się ze sobą zgadzać, potem trzeba zgłaszać wszystko w administracji, spisywać jakieś notatki i potwierdzać panu C., na czym stanęło, a on z kolei zgłasza wszystko ekipie. Tylko jak wziąć pod uwagę kilka spraw:

- sąsiad niekoniecznie darzy szacunkiem i zaufaniem pana C.
- pan C. niekoniecznie chce ustalać cokolwiek z sąsiadem, zazwyczaj dzwoni do mnie a ja i tak pytam sasiada
- ekipa niekoniecznie darzy szacunkiem pana C.
- administracja dostępna jest tylko do 15., w piątki nie pracują,
to sprawy się komplikją.

Zaczęło się w niby spokojnie, na początku remontu sąsiad nawet przyznał, że dekarze znają się na rzeczy, doprecyzowaliśmy jeszcze kwestię rodzaju blachy (rynny - cynkowana, reszta - powlekana), był plan, żeby komin (sąsiada) z mrugającymi czaszami podnieść o 50 cm, żeby pomalować deski na krańcach dachu, ale potem "atmosfeira" uległa nadpsuciu. Szanownu Małżonek (na szczęście bardziej asertywny ode mnie) nie zgodził się na wyższy komin za oknem, pan C. pomylił w trakcie rozmowy z sąsiadem inspektorem termin "wymian" z jakimś innym, właściwszym i na jego pytanie, czy ma wykształcenie budowlane odpowiedział "prawie". Niedobrze ;) A ja chciałam chociaż uratować sprawę z blachą (wziąc droższa, ale ładniejszą), pan C. nalegał na decyzję, bo chciał już składać zamówienie w hurtowni, dosyłał 2 razy porównanie ceny za metr blachy takiej i takiej, wyszło jakieś 500 zł różnicy. Z sercem w gardle poszłam porozmawiać z sąsiadem i udało się - "jak pani tak zależy na tej powlekanej, niech będzie". Nazajutrz okazało się, że w kosztorysie przysłanym przez pana C. w padzierniku była wyceniona blacha ... powlekana. Po prostu nikt - ani ja, ani sąsiad, ani pan C. - nie przeczytał dokładnie kosztorysu i ciężko było ustalić, kto ma za to zapłacić, stanęło na tym, że dostajemy blachę powlekaną w cenie  cynkowanej. Nie obyło się bez męskiej wymiany zdań, że naciąganie (kto kogo?), że przecież było napisane itd. I się zaczęło.
Ale wspomnienia przełożę na inną okazję, bo na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda ok i z tego cieszyć się trzeba. Pani z administracji powiedziała, że to cud, że remont ruszył - co świeża krew, to świeża krew (czyli ja i SZM).


sobota, 4 stycznia 2014

Pojemniki lego storage - opinia

Co tu dużo mówić - lego to lego. Wszyscy kojarzą, prawie wszyscy lubią, niektórzy bardzo lubią, a są i tacy, co za bardzo lubią. Należę do tej trzeciej kategorii. Zaczęło się od zestawu ambulans  i pan doktor (lego duplo) jak Młoda miała 2 lata. Teraz zataczamy koło, bo Młody skończył 2 lata i jesteśmy już zasypani klockami. Mamy jeszcze drewniane (z Lidla), ogromny kontener mega bloks Wadera, ale lego duplo są bezkonkurencyjne, bawi się młodzież, bawi się matka, bawi sie ojciec. Tylko pojawił się problem z przechowywaniem, bo oryginalny karton już się powykrzywiał i jakby przykurczył ;) 

Podejrzewałam, że św. Mikołaj spełni prośbę córki i matki i przyniesie pociąg duplo, więc trzeba było pomyśleć o jakimś pudle. I wtedy przypomniałam sobie o serii pojemników lego storage. Mamy już główkę (zdjęcie poniżej) - Szanowny Małżonek dostał na imieniny i trzymamy w niej prawdziwe lego - tylko dla bardzo grzecznych i powyżej 3 lat. Już kiedyś przymierzałam się do zakupu innych pojemników, ale po pierwszych zachwytach postanowiłam poczekać aż na rynku pojawią się ciekawsze kolory, bo wbrew temu, co widać było w reklamach, dostępne były tylko te standardowe. A mnie marzył się limonkowy, jak na zdjęciu poniżej:


http://designe.pl/2012/06/pojemniki-lego

Wymieniłam nawet kilka maili z panią z firmy Plast Team i obiecała dać znać, jak rozpoczną produkcję pojemników w tym kolorze. Nie odezwała się, ale wkrótce w sklepach zaczęły pojawiać się ładniejsze odcienie. Oto nasz zestaw - niebieskie na skarby Młodego, różowe na kredki, pisaki itp. Młodej, żółte na drewnianą kolejkę i tory, limonkowe na kolejkę i tory duplo.











Po pierwsze - te największe pudła 2x4 piny dosyć ciężko się otwiera i zamyka, dwulatek ma kłopoty z ich obsługą. Po drugie mają mało miejsca na przechowywanie. Liczyłam, że oprócz wspomnianej kolejki upchnę w nich resztę klocków. Nic z tego. Sprzedawcy podają wymiary całego pudła (po sam czubek pina), a kupujący, zwłaszcza w przedświątecznej gorączce, zamawiają szybko i dużo, bo 50x21x18 cm brzmi obiecująco. Tymczasem po otwarciu i zmierzeniu takiego pojemnika okazuje się, że jego wysokośc to ledwo 11 cm (nie 18), bo od spodu potrzebne jest miejsce na wetknięcie innego pudła (czyli dno musi być wyżej). A miejsca musi być sporo, bo piny na pokrywie mają ponad 3 cm.
Moim skromnym zdaniem sam pomysł na pudełka jest genialny, pewnie niedługo kupię sobie takie białe albo turkusowe :) Poza tym są śliczne, same w sobie są ozdoba pokoju dziecięcego, wyglądają na wytrzymałe, ale niestety po raz kolejny okazało się, że śliczne nie zawsze znaczy praktyczne.