Już po noworocznych fajerwerkach, butelki po szampanie
wyrzucone do kubłów na odpady sortowane - nastał styczeń nasz powszedni - szaroburo, zimno, mokro.
Na szczęście zima póki co jest wyrozumiała i od pamiętnego weekendu mikołajkowego mieliśmy wiosnę, dopiero kilka dni temu spadło trochę śniegu i chwycił mróz. Jeśli chodzi o nasz nieustający remont - mamy już nową dachówkę od północnej strony, no nie mogę się napatrzeć! (zdjęcia wkrotce). To już prawie 2 miesiące odkąd panowie rozstawili
rusztowania, było trochę przygód po drodze, ale w sumie teraz wszystko sprawnie posuwa się do przodu - od południowej strony jest już membrana, łaty, konrtłaty i część obróbek blacharskich. Poza tym zapanował dziwny spokój, od jakiegoś czasu nie ma tarć, skarg, nieprozumień, ale jak sobie przypomnę te
emocje...
Nigdy nie byłam w takim stopniu zaanagażowana w żaden remont, a do
niedawna myślałam, że wymiana kaloryfera i kilku rur we własnym
mieszkaniu to stres. Przekonałam się, że poprzednie remonty to było nic, teraz dopiero się stresowałam, bo to ja
sprowadziłam tę firmę i bałam się, że ktoś ze wspólnoty może mieć do mnie pretensje. Poza tym razem z sąsiadem, który przy okazji pełni funkcję
inspektora budowlanego, mamy podejmować decyzje w rozmaitych sprawach, które pojawiaja się w tzw. międzyczasie. Czyli najpierw ja i sąsiad
musimy się ze sobą zgadzać, potem trzeba zgłaszać wszystko w
administracji, spisywać jakieś notatki i potwierdzać panu C., na czym
stanęło, a on z kolei zgłasza wszystko ekipie. Tylko jak wziąć pod uwagę
kilka spraw:
- sąsiad niekoniecznie darzy szacunkiem i zaufaniem pana C.
- pan C. niekoniecznie chce ustalać cokolwiek z sąsiadem, zazwyczaj dzwoni do mnie a ja i tak pytam sasiada
- ekipa niekoniecznie darzy szacunkiem pana C.
- administracja dostępna jest tylko do 15., w piątki nie pracują,
to sprawy się komplikją.
Zaczęło się w niby spokojnie, na początku remontu sąsiad nawet przyznał, że
dekarze znają się na rzeczy, doprecyzowaliśmy jeszcze kwestię rodzaju
blachy (rynny - cynkowana, reszta - powlekana), był plan, żeby komin (sąsiada) z
mrugającymi czaszami podnieść o 50 cm, żeby pomalować deski na krańcach
dachu, ale potem "atmosfeira" uległa nadpsuciu. Szanownu Małżonek (na szczęście bardziej asertywny ode mnie) nie
zgodził się na wyższy komin za oknem, pan C. pomylił w trakcie rozmowy z sąsiadem inspektorem termin
"wymian" z jakimś innym, właściwszym i na jego pytanie, czy ma
wykształcenie budowlane odpowiedział "prawie". Niedobrze ;) A ja chciałam chociaż
uratować sprawę z blachą (wziąc droższa, ale ładniejszą), pan C. nalegał na decyzję, bo chciał już składać zamówienie w hurtowni, dosyłał 2 razy porównanie ceny za metr blachy takiej
i takiej, wyszło jakieś 500 zł różnicy. Z sercem w gardle poszłam
porozmawiać z sąsiadem i udało się - "jak pani tak zależy na tej
powlekanej, niech będzie". Nazajutrz okazało się, że w kosztorysie
przysłanym przez pana C. w padzierniku była wyceniona blacha ... powlekana. Po prostu nikt - ani ja, ani
sąsiad, ani pan C. - nie przeczytał dokładnie kosztorysu i ciężko było
ustalić, kto ma za to zapłacić, stanęło na tym, że dostajemy blachę
powlekaną w cenie cynkowanej. Nie obyło
się bez męskiej wymiany zdań, że naciąganie (kto kogo?), że przecież
było napisane itd. I się zaczęło.
Ale wspomnienia przełożę na inną okazję, bo na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda ok i z tego cieszyć się trzeba. Pani z administracji powiedziała, że to cud, że remont ruszył - co świeża krew, to świeża krew (czyli ja i SZM).
Ale wspomnienia przełożę na inną okazję, bo na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda ok i z tego cieszyć się trzeba. Pani z administracji powiedziała, że to cud, że remont ruszył - co świeża krew, to świeża krew (czyli ja i SZM).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz