piątek, 22 listopada 2013

Jesiennie


Druga połowa listopada. Chyba już czas najwyższy pogodzić się z końcem złotej polskiej jesieni, czas opatulić lawendę, schować trampolinę do piwnicy, zbudować karmnik dla sikorek. To drugie podejście, bo już pod koniec września mogliśmy poczuć przedsmak prawdziwej jesieni, akurat przypadały urodziny Młodego, akurat przebudowa kotłowni i montaż pieca opóźniały się. To był paskudny lodowaty tydzień – tydzień zimnych stóp, nosów i dłoni, tydzień podwójnych kołder, tydzień kreacji “na cebulkę”. I wtedy zapadła decyzja – sami sobie rozpoczniemy sezon grzewczy! Mam książkę "333 popkultowe rzeczy PRL" i nie rozumiem jak mogło w niej zabraknąć hasła "farelka". Dmuchawa Farel to częśc mojego dzieciństwa, mieliśmy niebieską (w komplecie z suszarką, która działa do dziś!) i niezawodnie grzała w naszej lodowatej łazience. Któregoś roku zepsuła się, więc rodzice kupili nową, na wszelki wypadek albo z przyzwyczajenia (po remoncie łazienki nie była już potrzebna). Właściwie to zapomniałam o tym urządzeniu na wiele lat, dopóki nie wyprowadzilismy się "na swoje" i temperatura 15 stopni w łazience nie zaczęła być problemem. Wtedy pomocni okazali się rodzice Szanownego Małżonka, pożyczyli nam swój sprzęt i znowu poczułam, że ja i Szanowny Małżonek jesteśmy dziećmi tej samej epoki – u niego w domu też mieli “farelkę”! Tylko żółtą. Teraz służy u nas I póki nie zacznie się jej dymić spod maski, zostanie tu. Proszę tylko spojrzeć, proszę nie nazywać rupieciem, jej obecność rozczula mnie podobnie jak widok poloneza caro na obwodnicy :)






Na szczęście okazało się, że jesień tylko żartowała i czekało nas jeszcze kilka cudnych słonecznych tygodni, wygrzaliśmy się jak dzikie koty. Nawet nie było jak (i po co) testować nowego pieca. Pamiętam jednak moje ciągłe poddenerwowanie, bo pogoda jak z katalogu, a termin rozpoczęcia remontu dachu ciągle był niepewny. Hmm, to teraz powinnam napisać, że jestem już spokojniejsza, bo się zaczęło. Różnie bywa. To tak w dyplomatycznym skrócie ;)