Druga połowa listopada. Chyba już
czas najwyższy pogodzić się z końcem złotej polskiej jesieni,
czas opatulić lawendę, schować trampolinę do piwnicy, zbudować
karmnik dla sikorek. To drugie podejście, bo już pod koniec września mogliśmy poczuć przedsmak prawdziwej jesieni, akurat przypadały urodziny Młodego,
akurat przebudowa kotłowni i montaż pieca opóźniały się. To był
paskudny lodowaty tydzień – tydzień zimnych stóp, nosów i
dłoni, tydzień podwójnych kołder, tydzień kreacji “na
cebulkę”. I wtedy zapadła decyzja – sami sobie rozpoczniemy
sezon grzewczy! Mam książkę "333 popkultowe rzeczy PRL"
i nie rozumiem jak mogło w niej zabraknąć hasła "farelka".
Dmuchawa Farel to częśc mojego dzieciństwa, mieliśmy niebieską
(w komplecie z suszarką, która działa do dziś!) i niezawodnie
grzała w naszej lodowatej łazience. Któregoś roku zepsuła się,
więc rodzice kupili nową, na wszelki wypadek albo z przyzwyczajenia
(po remoncie łazienki nie była już potrzebna). Właściwie to
zapomniałam o tym urządzeniu na wiele lat, dopóki nie
wyprowadzilismy się "na swoje" i temperatura 15 stopni w
łazience nie zaczęła być problemem. Wtedy pomocni okazali się
rodzice Szanownego Małżonka, pożyczyli nam swój sprzęt i znowu
poczułam, że ja i Szanowny Małżonek jesteśmy dziećmi tej samej
epoki – u niego w domu też mieli “farelkę”! Tylko żółtą.
Teraz służy u nas I póki nie zacznie się jej dymić spod maski,
zostanie tu. Proszę tylko spojrzeć, proszę nie nazywać rupieciem,
jej obecność rozczula mnie podobnie jak widok poloneza caro na
obwodnicy :)
Na szczęście okazało się, że
jesień tylko żartowała i czekało nas jeszcze kilka cudnych
słonecznych tygodni, wygrzaliśmy się jak dzikie koty. Nawet nie
było jak (i po co) testować nowego pieca. Pamiętam jednak moje
ciągłe poddenerwowanie, bo pogoda jak z katalogu, a termin
rozpoczęcia remontu dachu ciągle był niepewny. Hmm, to teraz
powinnam napisać, że jestem już spokojniejsza, bo się zaczęło.
Różnie bywa. To tak w dyplomatycznym skrócie ;)