poniedziałek, 20 maja 2013

Za nami 5 miesięcy, mieszkamy sobie w miarę spokojnie, ale i tak ciagle coś mnie irytuje, drażni niepokoi. Kilka punktów należałoby szerzej opisać, ale to przy kolejnych okazjach. Może zacznę od pozytywów:
- przetrwaliśmy przydługą zimę (nie zawalił się dach,  nie odpadł sufit, nie dostaliśmy zapalenia płuc z zimna)
- wszędzie dzieci; w sąsiednim domu mieszka rodzina z dziewczynką o rok młodszą od naszej córki, wstępnie się zapoznaliśmy, od września pannny bedą spotykać się w przedszkolu; właściwie to w co najmniej 3 najbliższych kamienicach mieszkają dzieci w wieku okołoprzedszkolnym;  po drugiej stronie ulicy jest duży plac zabaw i boisko - już zaczyna być tam tłoczno
- sąsiadka dała nam klucz od ogródka, odstąpiono nam niecałe 50 m2 w narożniku, ale piaskownicę, hamak i coś do siedzenia chyba upchniemy
-  sąsiedzi w porządku
- domofon naprawiony
- kot trzyma się dzielnie.



A na deser trochę marudzenia:
- płytki w przedpokoju i kuchni (dla przypomnienia - Holtzer beige) - brudzą się niesamowicie, zero litości dla pani domu; są słabe - w kilku miejscach mają już odpryski i zarysowania;
- pękające ściany
- upał na dworze = upał w mieszkaniu
- brak sprzątaczki - syf na klatce schodowej, kilka razy nie wytrzymałam i zmiotłam/umyłam schody, ale są jeszcze np.okna, wspólnota nie chce zatrudniać sprzątaczki, bo poprzednia była niedokładna
- remonty, które nas czekają w bliżej nieokreślonej przyszłości - budowa kotłowni, remont dachu i adaptacja pozostałej części strychu (projekty, pozwolenia)
- parkowanie, nadal zastawiamy się wzajemnie z 2 sąsiadami albo zastawiamy chodnik prowadzący do drzwi wejściowych, z miejscem parkingowym nie będzie łatwo, oj! nie.
- pani Wielmożna - sąsiadka, która podobno dbała o zatrucie życia wszystkim lokatorom po kolei, a jak się w miarę uodpornili, to czyha na świeżą krew.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz